Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 02.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

Poczęła się tedy pijatyka, do jakiej naówczas byle sposobność pochop dawała.
Constantini wziął na stronę jednego z oficerów von Plauna.
— Wam tu, moi panowie rozkosznie żyć — odezwał się do niego. Tuż pod zamkiem macie taką dobrą winiarnię, uprzejmych gospodarzy i co za śliczne dziewczę!
— A! śliczne! śliczne — odparł oficer — ale co nam potem. Śmieje się, usługuje, czasem nawet uda się złapać całusa, ale matka jak ostrowidz czuwa, patrzy i chodzi za nią. My tylko zdala się jej przyglądamy i oblizujemy.
— E! e! — zaśmiał się włoch — dziewczyna z takiej winiarni, żeby znów tak okrutną być miała. Mnie się to nie widzi.
— Tak jest, porucznik Friesen, ja, Herder, na zabój się kochamy, nadskakujemy, a nic zyskać nie możemy.
Mówią o kupcu bogatym z Drezna, niejakim Witke, który się tu dla miłości jej bodaj osiedlił, gotów się pono i ożenić, ale i on nie wskóra nic. Rodzice ją pono na wabika do handlu trzymają.
— Do czasu — przerwał włoch — znajdzie się nad was zręczniejszy, który dziewczę zbałamuci i — uwiedzie.
Von Plaun potrząsnął głową.
— Wątpię — rzekł — ktoś się wprzódy ożenić chyba będzie musiał, a potem! potem — kto ją wie: zalotna jest szatańsko...
Constantini, który w obcowaniu i zalecaniu się kobietom miał wielką zręczność i doświadczenie, nie stracił dnia tego i gorąco Henrjetce nadskakiwał. Rodzice wcale mu tego za złe nie poczytali, a dziewczę usadziło się, aby mu zawrócić głowę, ale w rozmowie z matką, z ojcem, przekonał się Mazotin, iż w istocie nad nią czuwali pilno...
— Panie Radco (Constantiniego tak tytułowano