szawie nie wiedziano nawet dokąd się udał, jednego ranka zjawił się u Renardów Witke, zmieniony do niepoznania, przybity, znękany, chmurny, jakby nie parę miesięcy, ale lata od ostatniej tu jego bytności minęły. Zmiana zresztą prawie równie wielka i smutna, dawała się widzieć w tej niegdyś wesołej winiarni. Inni to byli ludzie, jakaś chmura ciężka okrywała wszystko. Gwardje saskie wyciągnęły, nie widać więc było oficerów, którzy tu dawniej dzień i noc przesiadywali. A że towarzystwo ich rozpędziło szlachtę, teraz panowały pustki.
Renard chodził blady, kłócąc się ze sługami, narzekając, tłukąc drzwiami, prawie sam zmuszony starczyć za wszystkich, bo córka się wcale nie pokazywała, a żona rzadko z głową obwiązaną, z oczyma zapłakanemi.
Zobaczywszy Witkego, francuz powoli ze smutną twarzą podszedł ku niemu, wyciągając ręce. Kupiec stał milczący, nikt nie śmiał albo nie umiał rozpocząć rozmowy.
— Gdzieżeś był? — dobyło się naostatek z głębi piersi grobowym głosem francuzowi.
Witke się przeszedł po izbie pustej.
— Służba, niewola! — rzekł podnosząc głowę — król mnie posłał z pilnym rozkazem na dwie godziny, a list, który wiozłem, kazał mnie tam trzymać dwa miesiące, bom tu zawadzał.
— Westchnął.
— To jeszcze wielkie szczęście, że mnie na całe życie nie kazał zamknąć, bo i to mogło być.
Zmierzyli się oczyma. Witke z tego odpędzenia siebie wnosił niepłonnie, iż się tu coś stać musiało strasznego. Nie śmiał zapytać o Henrjetkę.
Weszli razem do bocznej izdebki, oba zwlekając szczere rozmówienie się, wtem drzwi jej uchylono i biedna Renardowa okrzykiem powitała gościa tego, którego stratę opłakiwała. Na widok jego wybuchnęła wielkim płaczem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 02.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.