Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 02.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie potrzebował pytać, nieszczęście malowało się na twarzach rodziców, a resztę mówiła sama nieobecność Henrjety.
Renard padł za stołem na ławę, podparł się na ręku i zadumał.
Witke się ociągał z pytaniem o dziewczę, wiedząc, że mu odpowiedź serce zakrwawi. Milczenie się przedłużało, aż francuz bijąc pięścią o stół, jakby sam mówił do siebie, począł się tłumaczyć.
— Cóżem ja miał począć? co? niedopuścić tego rufjana włocha? Byliby mnie nazajutrz precz ztąd wypędzili, albo dziecko napatrzone porwali gwałtem! Musiałem politykować. Silniejsi nie potrafili oprzeć mu się, cóż ja? co ja?
Matka łkaniem przerwała.
— Lepiej było wszystko porzuciwszy, dziecko ratując, uciekać.
— Jak gdyby przed nimi uciec można? — dodał Renard. — Constantini...
— O! o! — przerwał Witke — znam go dobrze, ale mówcież co się stało z Henrjetą? gdzie ona?
Matka ręką wskazała na sąsiedni pokój...
— Leży chora — szepnęła — biedne dziecko moje. Z wielkich obietnic skończyło się na rzuconej nam przez łotra tego jałmużnie. Król bez opowiedzenia się, bez pożegnania porzucił ją i odjechał.
Niemiec siedział, słuchając z załamanemi rękami.
Renard zabrał głos znowu, pocichu począł opowiadać cały przebieg tej nieszczęsnej sprawy.
Jak król zdawał się szaleć dla niej, jak w początku złote góry obiecywał, dopóki oporu nie przezwyciężył i nie skłonił Renardowej, aby z córką do Bielan się przeniosła, ale cały ten zapał i miłostki nie trwały dwóch miesięcy i Constantini jednego dnia oznajmił, że król do obozu jedzie, a one mają powrócić do Warszawy. Oddał przy tem woreczek przeznaczony i wcale nie osobliwej, a nie wysokiej war-