Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 02.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

przymierza Imhofowi i Pfingstenowi wygotować. Spytał o ograniczenia.
— Niema żadnych, wszystko mają poświęcić dla ocalenia Saksonji... wszystko... carte blanche.
Fleming głową potrząsał. Szydersko się uśmiechnął August.
— Nie wielki z ciebie dyplomata — rzekł cicho. — Kto daje carte blanche, ten się najłatwiej potem nieograniczonego pełnomocnictwa zaprzeć może.
Prywatnie im napisze, że mnie czci mojej i całości Saksonji oszczędzać powinni, ale im granic nie kładź żadnych, sami je znaleźć powinni.
Fleming się już poruszał, gdy król dorzucił.
— Przymierze i pokój za wszelaką cenę stanąć muszą... niech mi inaczej nie powracają.
Mówiąc to król już stał przed zwierciadłem, a Constantini podawał mu jego allongé, perukę codzienną. Strój chciał tego dnia przywdziać na złość losowi jak najokazalszy, choć prawdopodobnie, oprócz pani stolnikowej i dworu, nikt go nie miał oglądać. Ale August lubił tak na przekorę gnębiącemu go losowi okazywać się jak najnieczulszym na ciosy jego.
Constantini, pomimo że już był ochłódł, z obawą się zbliżał do niego, widział, że jeszcze ręce mu drżały i oczy ciskały piorunami.
Od przybycia Fleminga, dwóch już po nim kurjerów przybiegło z Saksonji.
Fleming odebrał od nich papiery i starał się nieporuszony, zimny, naśladować pana, ale twarz go zdradzała, a mówiąc jąkał się i mylił.
Zaledwie czas miał w izbie naprzeciwko podyktować ową Carte blanche dla pełnomocników, gdy król wołać już kazał.
Wchodzącemu wyrwał ją z rąk, zaledwie okiem rzucił i pochwyciwszy pióro, zamaszyście podpisał, rzucając precz od siebie.