Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 02.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.

Wszystko to August szybko tak jakoś, poplątanemi wyrazami wyrzucił do ucha powiernika, iż Fleming nie dobrze zrozumiał go nawet. Zaledwie dokończywszy król się zwrócił. Dochodziły go głosy polskich panów, nielicznych, którzy przychodzili pokłonić mu się i przynosili wiadomości na pozór pomyślne.
Teraz, gdy Karol XII wtargnął był już do Saksonii, gdy August wysłał pełnomocników, aby pokój zawrzeć pod jakimikolwiek, choćby najcięższemi warunkami, byle wyswobodzić kraj dziedziczny, w Polsce nieliczni pozostali szwedzi, mogli się z trudnością utrzymywać — posiłki Cara Piotra nadciągały, zebrane wojska króla, który już się w myśli swej zrzekł korony, kilkakroć przewyższały siłą szwedów i ich partyzantów.
Teraz, gdy zwycięztwo na nic się przydać nie mogło, August prawie na pewno rachować na nie, zdaniem wszystkich był mocen... Była to nowa ironia losu.
— Choćby traktat i przymierze było podpisane, choćbym ja je ratyfikował — szepnął Flemingowi — nic głosić nie potrzeba, przyjmiemy, wywołamy nawet starcie, a jeżeli wygramy bitwę, ocalimy honor.
Palec położył na ustach.
Po śniadaniu, wydano rozkaz nagle wyciągania z Barszczewa. Wprawiony nim w ruch obóz królewski, dwór, czeladź, natychmiast poczęli się sposobić do wyciągania.
Flegmatyczny stolnik Barszczewski, którego żona nie przestała kląć i wyklinać króla JMości, rzucała się w ciemnej izbie na folwarku, wymyślając, gdy mąż jej wszedł.
— A widzisz asińdźka, kochana Tereniu — począł od progu — że wszystkiemu temu utrapieniu koniec przychodzi, a co się do lasu udało pochować, zostanie całe... Król wyciąga... już mu konia siodłają. Sam widziałem, na własne oczy.