się litowali wszyscy, utrzymując, że mu się po śmi ci matki w głowie pomięszało.
— A ty biedaku co tu robisz? — spytał go von Planitz.
— Ja? — odparł Witke — spełniam obowiązek chrześcijański, chcę więźnia nawiedzić choć nie wart jest może litości.
— Więźnia? — zawołał zdumiony pułkownik — kogo?
— Wszak Mazotin tu siedzi?
Planitz się rozśmiał.
— Dobrze mu tak — nadto już pozwalał sobie. Chcesz go pocieszać?
— Chcę go nakłonić, aby pokutował za grzechy — rzekł surowo Witke.
— Każę cię zaprowadzić — odparł pułkownik — znajdziesz go pewnie z którym z moich gości grającego w karty...
To mówiąc, skinął Planitz i inwalidowi kazał przeprowadzić Witkego.
Przez ciemne, sklepione korytarze po wschodach ciasnych, wdrapał się na drugie pięterko bastjonu narożnego...
Klucznik otworzył drzwi i wpuścił do niewielkiej izby Witkego.
Constantini nad stołem drzemał, przed nim próżne flaszki i kubki stały, a karty porozrucane walały się na podłodze i między naczyniem...
Przebudzony, zobaczywszy nagle przed sobą Witkego, krzyknął zdumiony i uradowany... Chciał go ściskać, ale niemiec się cofnął aż do drzwi:
— A co? — zawołał — a co? jam ci tylko przyszedł przypomnieć i powiedzieć, że kara boża nie mija złoczyńców...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 02.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.