Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 02.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

ścia, jakby bohatera, chociaż lata nie dozwalały przypuszczać, aby mógł sobie zdobyć zasługi...
Wejrzenia zgromadzonych zwracały się ku niemu z poszanowaniem i miłością, jakby ku człowiekowi przeznaczonemu do ratowania w tych ciężkich czasach zagrożonej ojczyzny. Zdawali się go znać wszyscy wielkopolanie, bo po drodze wyciągali ręce ku niemu, podnosili czapki, mrugali oczyma, schylali się w pokłonach, z taką serdecznością gonili wzrokiem za nim, jakby w nim zbawcę widzieli.
Młodzieńczy ten gość, piękny, szlachetnego oblicza pełnego spokoju i łagodności, choć się w nim domyślać było można, potomka jednej ze znaczniejszych rodzin wielkopolskich przybywał małym pocztem, bez żadnego zbytku i wystawności przyodzianym i zbrojnym. On sam ani koń, na którym wjeżdżał, nie odznaczał się błyskotkami, z jakiemi naówczas lubiono się popisywać przy każdem wystąpieniu... Postać była rycerska i pańska, ale wyraz twarzy, wejrzenie, wszystko w nim raczej zwiastowało statystę, niż żołnierza...
Senatorskie dziecię łatwo w nim poznać było... Szlachta, która w młodzieży i dzieciach magnatów nie chętnie szanuje ojców pamięć i zasługi, a im może więcej, niż komu zwykła przypominać, że szlachcic na zagrodzie, równy wojewodzie, temu paniczowi wcale za złe nie miała, że się wydawał tak arystokratycznie, jakby na wodza był zrodzonym.
Bez zawiści, z weselem w oczach witano go po drodze coraz żywszemi vivatami. Stary Górski, który nie rad się komu kłaniał, z otwartemi rękami, z odkrytą głową wychodził przeciwko niemu.
Ci, którzy już wprzódy przybywszy, w jadalnej sali zasiadali około stołu, aby się pokrzepić zastawionem śniadaniem, wszyscy się porwali od mis i talerzy, wybiegając na spotkanie. Uśmiechały się wąsate oblicza wielkopolanów, których buta znana była. Był to ulubieniec wszystkich, nadzieja Rzeczypospolitej,