Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 02.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

— Już samo przybycie wasze — rzekł — daje nam otuchę... ponure twarze wyjaśniliście panie wojewodo, bez pochlebstwa, jakby słońce wschodzące... Jaśniej nam z wami.
Zarumienił się wojewoda.
— Na Boga! kochany starosto — odparł — ja u was światła przyjechałem szukać, a przywożę z sobą gorące pragnienie pracowania z wami, dla wspólnego dobra.
Z tem weszli do największej sali na dole, tak przepełnionej, że ledwie przecisnąć się było można, na widok przybywających, wrzawa się natychmiast uśmierzyła.
Wszyscy się cisnęli uścisnąć rękę wojewody, lub choćby wzrokiem go pozdrowić.
Ład sam przez się wyrobiło uszanowanie dla gościa pożądanego. Starszyzna otaczała go kołem, inni ustawili się jak mogli, a krzykliwe glosy, które przed chwilą usiłowały zapanować nad wrzawą, ucichły dobrowolnie.
Górski chciał naprzód wojewodę zaprosić do stołu, sądząc, że się po podróży pokrzepić zechce, ale gość podziękował, utrzymując, że głodnym nie był i do obiadu rad czekać będzie.
Wystąpił natychmiast jeden z najgorętszych.
— Panie wojewodo — rzekł — dośćeśmy przez niezgody i rozdwojenia cierpieli, a mamy ich jeszcze na Litwie i w Koronie poddostatkiem, by nowych nie mnożyć. Łatwy zawsze rokosz i konfederacja, ale wszelka potem pacyfikacya trudna. Są przecież chwile gdy widząc się nad krańcem przepaści, każdy chwyta za taki oręż, jakł ma, aby się od zguby ratować. To, czemuby uwierzyć trudno, codzień się jawniejszem staje. Obierając króla, niebacznie wprowadziliśmy wroga in viscera Rzeczypospolitej. Fraszką to jest, że Sasów swych wprowadził bez konsensu wszystkich, a trzyma ich i pomnaża, pozorów różnych wyszukując, mijam to, że obce to żołdactwo znęca