łez wylała, teraz gdy się do miasta wynieśli, tęskniła za leśną chatą. Zdawało jej się, że tam wszystko było lepiej, warzywa rodziły się smaczniejsze, powietrze było zdrowsze, woda czyściejsza...
— Ej nie to to, co w lesie!
A choć las i tu za stawem był bardzo blisko, choć jej do niego nikt iść nie bronił, powiadałała siedząc u pieca:
— Nie ten to las co tam! Co za porównanie!
Antoszek stary, tu mając spoczynek i swobodę mało z nich korzystał. Nawykły do krzątania się ciągłego, sam usługiwał sobie, rzadko usiedział na miejscu i milczący dłubał coś ciągle, choć nie potrzeba było. W najgorszym razie do artystycznej doskonałości doprowadzał łuczywo, którego trzaseczki na pół przezroczyste zdawały się raczej do zabawy, niż na podpałkę przeznaczone.
Oboje wreście zostawując chałupę pod dozorem dziewczyny, która im posługiwała, często do blizkiego kościoła kk. reformatów chodzili się modlić. Sama niby z mieszczańska, niby ze szlachecka ubrana wciskała się choć do ostatniej ławki, on, w kurpiach i kożuszku z kijem w ręku, z czapką pod pachą stawał pokornie tuż u kruchty, i łatwo go wziąć było można za kościelnego dziadka.
Tu to jednego dnia gdy oboje modlili się w czasie nieszporów, przed niedzielą, o mroku już Antoszek zobaczył wchodzącego syna, który tylko co przybywszy do miasteczka, a kościół znajdując otwarty, wstąpił panu Bogu dziękować, że go ze złej dźwignął toni.
Stary, choć Jacka zaraz poznał i serce mu uderzyło, do niego nie śmiał się zbliżyć aby mu wstydu nie zrobić, a że mrok był a on szedł prosto ku wielkiemu ołtarzowi, z początku rodziców nie dojrzał. Matce serce zabiło, ale pewności nie miała czy to był on czy nie. Spojrzeli tylko na siebie z mężem i w milczeniu zaczęli pokazywać na Jacka. Antoszek zaręczał, że to on był, Maryś stara wątpiła.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.