nie, oczkami osłupiałemi i zaognionemi razem, usta jej się poruszały, listki obrywała i rzucała na ziemię.
— Zatem mi dziś żegnać przychodzi! — dodał.
— Czegoż się pan tak masz spieszyć! — zawołała Łowczanka. Czego? Nie spiesz się waćpan.
Ostatnie słowa wyrwały się jej jakby mimowolnie i uciekła.
Spojrzał na idącą, szła nie pewnym krokiem, poruszona jakby ją coś dotknęło boleśnie.
— Cóż to może być? Nie spiesz się! — powiedziała mi sama, co to może być?
Stanął Podsędek i dumał.
Uważał, że wczorajszego wieczora panna z kawalerem przy oknie prowadzili bardzo żywą rozmowę. Jacek nachyliwszy się coś jej powiedział, panna się rzuciła, żywo zamienili jeszcze słów kilkanaście, a potem nagle, jakby ich co rozpędziło, rozeszli się i Łowczanka znikła, a oni do snu już się, pożegnawszy, zabrali.
Ośm lat na siebie czekali? Cóż mogło zajść?
Podsędek uderzył się w głowę, pobiegł żywo do Łowczego, u którego już okna były otwarte...
— Co tam asana tak pędzi? — zapytał stary...
— Coś się stało! Łowczy, łaskawco, dobrodzieju! Coś się stało! Niepojęta rzecz. Wracam z ogrodu, spotkałem pannę Barbarę, czegoś poirytowaną mocno. Gdym chciał ją żegnać, bo dziś miałem odjechać, powiada mi, ale to z takim akcentem! Czego się asindziej masz spieszyć!
— Hm! to ma swe znaczenie!
Łowczy potrząsł głową.
— Czy ci się nie przydało?
— Klnę się na co mam najświętszego! Imaginatykiem nie jestem... Wczoraj wieczorem ci państwo... czegoś, ja nie wiem, popstrykali się.
— Nie może to być — zawołał Łowczy.
— Ale jest! przekonasz się! — zaklął się Podsędek.
— Ba! No to siedź — rzekł stary. A kto kiedy baby zrozumi, faemina variabilis.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.