— Ona się upamięta — dodał stary — nie może to być, obojeście dla siebie tyle ucierpieli.
— Wątpię aby ona zmieniła postanowienie — rzekł Jacek — a ja mojego nie mogę. Kocham moich starych i despektu im uczynić nie dam... Żal mi tylko żem się dla niej marnego tego klejnotu tak dobijał — krzyknął pudłem o ziemię ciskając. Chamem się urodziłem, chamem trzeba było umierać...
Wzdrygnął się podejmując z ziemi dyplom Koniuszy.
— Nie bądź warjatem! — rzekł poważnie.
Jak tam ten dzień upłynął na narzekaniach i na przekleństwach, opisywać tego niepodobna. Chciał zaraz Jacek jechać do Białej, ale go stary nie puścił, widząc że prawie był bezprzytomnym i jakby w gorączce. Może też spodziewał się jeszcze, iż rzeczy albo się ułożą lub gdy umysły ochłodną, znajdzie uczciwy sposób pojednania.
Tak z dnia na dzień, uspokajając biednego Jacka, wodząc go z sobą codzień do kościoła przetrzymał go Koniuszy... Już jednak miał jechać, gdy wedle słów doktora, z aprehensyi wielkiej dostał febry a żółć mu się poburzyła tak, że w dawnej swej izdebce musiał obledz i chorował tam aż do wesela panny Barbary. W sam ten dzień, chciał je przed nim utaić Drobisz, ale służba się wygadała i nie podobna go było niczem powstrzymać ażeby do kościoła nie szedł. Tyle tylko dokazał stary, że go nie odstępował i razem z nim musiał iść, obawiając się jakiej historyi.
Miał go ciągle na oku. lecz Jacek znalazł się bardzo przyzwoicie, a choć blizko podszedł gdy od ołtarza powracali, choć spojrzał raz jeszcze na nią, oprócz Koniuszego nikt może tego nie dostrzegł.
Ostatni wyszli z kościoła, gdy już wesele całe odjechało, i tłum się rozsypał.
— Serceś sobie daremnie popsował — odezwał się do niego Koniuszy gdy powoli szli ku dworowi — po co to było iść, i mnie z sobą ciągnąć!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.