Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ojcu się zmarło bardzo rychło po... moim ślubie — dodała spuszczając oczy — matkę dopiero w przeszłym straciłam roku...
Stara Maryś z uśmiechem niewypowiedzianego szczęścia patrzała to na syna, to na gospodynię, zdawała się niecierpliwą czegoś — posuwała się z krzesłem, kręciła, jakby odejść chciała, a im nie przeszkadzać.
Zadorski nie śmiał ani spytać, ani nawet nazwiska Podsędka wymówić.
— Cóż to panią sprowadziło do Warszawy? — zapytał w końcu.
Basia się zarumieniła.
— Rady sobie nie umiem dać z interesami — rzekła — od czasu jak męża straciłam.
Jacek aż się rzucił na krześle, kamień mu spadł z serca, z Podsędkową musiał być, jako z kobietą zamężną, na stopie ceremonialnej. Teraz wracała Basia, swobodna, a wracała mu przychylna i przeszłości pamiętna.
Jakby do reszty mu się chciała z położenia swego wytłumaczyć, dodała zaraz Podsędkowa:
— Dzieci nie mam, sama jedna jestem na świecie...
Z godzinę tak przesiedzieli, a gdy wreszcie Jacek wstał się żegnać, zatrzymała rękę jego Basia.
— Co będziemy się okłamywali — zawołała — jam nie po co, tylko po was przybyła do Warszawy. Masz jeszcze serce dla mnie, a zapomniałeś mi com zawiniła, no, to bierz mnie i ruszajmy na wieś wszyscy, bo ja tu w mieście dłużej nie wytrzymam!!
Tak się owa historya chama skończyła, wprawdzie pod siwym włosem, ale bardzo szczęśliwie.
Jacek odżył, odmłodniał, poweselał — a gdy po ślubie z kościoła wychodzili, wziąwszy się pod ręce, taka z nich jeszcze piękna była para, jakby im obojgu przecierpiany lat dziesiątek odjęto.

KONIEC.