Potrząsnął głową jakoś dziwnie Jacek i uśmiechnął się smutnie.
— Ot, gdybym wiedział — rzekł — że sobie przez nią urlop wyrobię.
— A tobie on na co? — ciekawie następując odezwał się Koniuszy.
— Mam potrzebę — odparł cicho i niewyraźnie chłopak. Możebym — możebym gdzie — możeby się gdzie jakie papiery wynalazły.
P. Stefan popatrzył nań bacznie.
— Na długoż być chciał jechać? — spytał.
— Tydzień, dwa — bąknął Jacek.
— No, to chodź ze mną do starszej panny, ja ci mówię, akomoduj się... Przecie ona od razu cię nie zje...
Zawahawszy się nieco — Zadorski wziął za czapkę.
— Chodźmy — rzekł.
Szli tedy przez dziedziniec, choć jeszcze było zawczasu trochę, wprost do pokoju panieńskiego, w którym przy kawie już siedziała panna Rejentówna.
Zobaczywszy wchodzącego tego którego sobie życzyła, ze strategią prawdziwie niewieścią udała naprzód, że go nie widzi, zajęła się kawą i dopiero gdy przystąpił z powitaniem, spojrzała nań, dosyć surowo...
Koniuszy rozmowę zagaił; panna była jakby roztargniona i kwaśna. Trącał łokciami Jacka, aby się przymilał do niej, ale chłopak zakłopotany nie umiał czy nie chciał.
Dopiero gdy Rejentówna, widząc że go trzeba ośmielić i rozruszać, zaczęła prześladować Łowczanką, trochę się ożywił. Koniuszy usunął się ku pannie Zielońskiej, młodej roztrzepanej wielce blondynce, która do zastąpienia kiedyś Klaryssy aspirowała, a ich zostawił we dwoje.
— Waćpan się dziczysz, co młodemu nie przystało — odezwała się z powagą i minami, które zupełnie wojewodzicowę naśladowały. — Młodość na to Pan Bóg dał, aby się jej użyło.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.