watą. Drzewa na niej rosły bujnie, ale zboże chorowito i nędznie...
Nad wieczór tego dnia pan Jacek, który się widocznie śpieszył dotąd, począł konia powstrzymywać a sam też tam poglądał jakby i chciał i obawiał się zarazem rychło do celu zdążyć.
Mrok padał, gdy wśród boru na skraju polanki pokazała się chałupa leśnika.
Było to coś pośredniego pomiędzy chatą chłopską a małym dworkiem szlachty takiej, jaka Huszczę i Tucznę zasiadała. Obok domku małego ogrodzonego do koła, chlewek, stajenka, soszek i gołębniczek wyglądał. Wszystko to sklecone z drzewa, już nie zbyt nowe, zszarzałe, ubogie... Przed chatą na drodze, wielki drewniany krzyż stał jakby jej pilnował. Dodawszy żuraw studni, który z za dachu wyglądał i kilka wyniosłych sosen oszczędzonych aby trochę cienia dawały, nie było więcej nic dla wygody i ozdoby...
W tę biedną sadybę, gdy mu się z lasu wyjeżdżając ukazała, wlepił oczy pan Jacek i stanął. Patrzał na nią tak jakby mu na widok jej biło serce, z miłością wielką, z trwogą, która opanowuje gdy się ku miejscu drogiemu przybliża.
Jechał stępą, jakby się chciał nasycić widokiem, a rozmyślał jak ma się stawić... Coraz widoczniej rozeznawał co się w chacie i podwórku działo. Dobrze się już przybliżywszy, dostrzegł, że dwa konie osiodłane stały przede drzwiami, które pachołek jakiś trzymał. Zmarszczył się i jakby chciał cofnąć konia już miał zawracać, gdy pomiarkował, że widzianym być mógł i że dojechawszy do wrót niemal, nazad jechać nie raźno było...
Pies od progu czarny poskoczył szczekając ku wrotom. Spiął się łapami na nie, pociągnął nosem i nagle zaskomlił jak do znajomego... Tuż i chłopak od stajenki przypadł wrota otwierać.
Na jego przywitanie nic prawie nie odpowiedziawszy, zsiadł z konia Jacek; obejrzał się, jakby nie dobrze wiedział co pocznie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.