Zmięszały go może głosy krzykliwe dochodzące z chaty. Jeden mianowicie podniesiony, gniewny górował nad innemi, a ile razy silniej się dał słyszeć, marszczył brwi pan Jacek zwolna ku drzwiom się zbliżając.
Czarne psisko tuliło się doń jak do znajomego, na co on tupaniem nogi i odpędzaniem odpowiadał.
Drzwi izby stały otworem, a wnętrze jej następny obraz przedstawiało.
W pośrodku w czapce na głowie w boki się ująwszy, z bizunem w ręku, majestatycznie się podpierał mężczyzna lat średnich, wąsacz, ogorzały, mina zuchwała ze strzelbą przez plecy i torbą myśliwską na ramieniu.
Jednego oka brak mu było, powieka na nim na wieki zwisła już się nie otwierała; usta miały wyraz dziki, a w schrypłym głosie, czuć było napiłego...
Wrzeszczał właśnie.
— Pamiętaj-że ty chamie jakiś!
Gdy z drugiej strony progu ukazał się pan Jacek, to mu jak nożem mowę odjęło.
Naprzeciw niego, w postawie dosyć pokornej, u komina, który jak po chatach z piecem się łączył, stał przyparty staruszek siwy, z głową spuszczoną, w siermiędze krótkiej, w postołach zamiast butów na nogach, pasem zielonym starym przepasany.
W głębi widać było kobietę nie młodą, z chłopska po szlachecku odzianą, z twarzą bladą, gniewną i pięściami pościskanemi, czego zamaszysty ów pan widzieć nie mógł, tyłem będąc do niej zwrócony. Gdy się Jacek ukazał, stary u pieca stojący pobladł jak ściana, kobiecie opadły ręce, krzyczącemu głosu zabrakło.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — odezwał się z pewnem drżeniem w głosie Jacek. — Pobłądziłem w drodze — czy trafię do Białej?
— Do Białej! — zaśmiał się w czapce stojący. — A zkąd-że asindziej jedziesz.
— Z Kodnia, od księżnej.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/36
Ta strona została uwierzytelniona.