wi poszanowanie należne i dopóki czeladź spać nie poszła, jeśli co mówiono, to ostrożnie i po cichu.
Po wieczerzy dopiero, kiedy już i siana przyniesiono na posłanie, i łuczywo tylko gorzało w kominie, a mało pierwsze kury nie piały, stary poszedł się przekonać czy chłopiec spał, baba posłuchać czy na piecu w piekarni chrapała Paraska, i gdy już szpiegów się nie obawiano, siedli swobodniej rozmówić się z sobą.
Stara usiadła na ławie przy Jacku...
— Jakieto szczęście; czyż bieda ciebie do nas przypędziła? — zapytała.
— Samaby tęsknota zrobiła to — począł Jacek — gdyby od służby łatwo się było uwolnić, ale służba, niewola.
Westchnęli wszyscy.
— Czyż ci tam niedobrze? — wtrącił stary.
— A! ojcze kochany — przerwał płaczliwym głosem Jacek — gdzie mnie kiedy dobrze być może! Zrobiliście prawda wszystko coście mogli aby los mój osłodzić, ale kto wie czy on przez to gorszym się nie stał.
Matka w dłonie uderzyła.
— Dziecko moje, co gadasz, a toż grzech! Krwawisz serce moje! — krzyknęła z płaczem. Lepiej żeby ci było jak oto my na łasce i niełasce Mazanowskiego żyć, pod ich językiem i bizunem!
Stary milczał, Jacek się ponuro zadumał.
— Matuś kochana — rzekł — jaki by był los to był, ale człowiek śmiało ludziom w oczy mógł spojrzeć, a ja tego nie potrafię. Czuję, że kłamstwem i obłudą żyję, że pożyczane imię noszę...
Zamilkł, zerwała się z ławy stara Maryś.
— Nie tak to jest jak mówisz — poczęła — ja jestem szlachcianka, tak mi Boże dopomóż, rodzony mój brat, co się mnie wyparł dla tego żem za chłopa poszła, żyje przecież w Huszczy. Za cóż ty byś chłopem miał być?
Starowina pokorny płakać zaczął i dłonią sobie oczy zakrył.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.