Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/47

Ta strona została uwierzytelniona.

Drugiego czy trzeciego dnia nad wieczór, Drobisz swoim zwyczajem sznurkując czy go gdzie nie znajdzie, zajrzał do kancelaryi, poszedł do stajni, na ostatek do panieńskiego pokoju. Nie było go nigdzie. Pokiwał głową! Oho!
Na sercu mu leżało dowiedzieć się co się z nim stało. Jeszcze raz do stajni zajrzał.
— Bułanego nie było.
— Przysięgam Bogu — dmuchnął do Łowczanki — zamruczał pod nosem.
Zgadł stary, bo Jacek skorzystał z tego, że w kancelaryi mu tego dnia mniej dano roboty, i do Wólki pojechał.
Wahał się z tem długo, raz ledwie nie zawrócił z drogi, ale pokusa przemogła — zaciął konia i ruszył na prost.
Wieczór jesienny był, ale ciepły i piękny. Od Wólki ku Kodniowi szła grobla staremi wierzbami wysadzana, cienista, której minąć nie było sposobu, bo do koła ją moczary i rowy otaczały. W końcu jej stał krzyż postawiony przez Łowczynę z napisem:
Pod Twoją opiekę, uciekamy się.
Ledwie go pominął Jacek, gdy na grobli białą sukienkę zobaczył, serce mu uderzyło. Nim poznał domyślił się w niej Łowczanki. Szła wolnym krokiem ręce na piersiach założywszy, właśnie jakby na spotkanie.
Zsiadł zaraz z bułanego.
Panna się troszynę zarumieniła.
— To szczęśliwy traf! — odezwał się Jacek do ręki pocałowania przystępując.
— Nibyś pan nie wiedział, że ja codzień wieczorem, póki tylko można, do krzyża na spacer chodzę! — rzekła panna.
— Pewnym tego nie byłem!
— To złą pamięć masz pan, bom ja mu to mówiła.
Tedy sobie w oczy popatrzali, a Łowczanka dobrze mu się uśmiechnęła.