Co tam myślał jadąc, jednemu Bogu wiadomo, bo i szczęście wiózł i biedę z sobą.
We dworze już cicho było, gdy do Kodnia przyjechał, ale na górce u Koniuszego świeciło się. Konia oddawszy, wprost poszedł do niego.
Stary miał taki zwyczaj, bo mu uklęczeć było trudno, iż pacierze chodzący odmawiał, a tylko w partykularnych miejscach przyklękał trochę, właśnie koronkę odmawiał, gdy Jacek nadszedł, a czekać musiał aż ją skończy i w piersi się bić zacznie.
— Jak się masz? — zapytał stary — a co! w Wólce zdrowi?
— Zdrowi, chwała Bogu.
— Masz ty co do mnie?
Jacek go w ramię pocałował.
— Na rękę mnie wyzwał ten Haraburda Ksawery, bo mu się zda, że ja mu do panny przeszkadzam. Jutro rano na Borsuczych jamach.
Koniuszy pomyślał.
— Chcesz bym był z tobą? — spytał.
— Proszę jak o łaskę.
— Ja nie wiem jak ty się bijesz? hę?
— Niezgorzej, wola Boża — rzekł Jacek — pokresuje mnie, aby nie po twarzy, bo ja do mężatek się nie umizgam, a takich tylko na licu znaczą.
Koniuszy ramionami ruszył.
— Pokaż szablę — rzekł.
Poszli do świecy; przygiął ją o podłogę raz, drugi stary, machnął i skrzywił się.
— To rzezak, a nie szabla... chyba ci inną dam.
— Do tamtej ręka niezwykła — odezwał się Jacek. — Szabla choćby najlepsza, jak koń trzeba się z nią znać.
— I to racya! Jak ci ona do garści, wola twa. Nie ma tu co długo gadać; jutro razem wyjedziemy rano, a co Pan Bóg zgotował, niech się dzieje wola Jego. Tylko, ja ci powiadam, z takim rzezakiem jabym się nie ważył.
Zadorski ręką machnął.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/53
Ta strona została uwierzytelniona.