Do dnia biały mrozik niespodzianie wystąpił, ale słonko świeciło wesoło, gdy na Borsucze jamy przybyli.
Był to pagórek piasczysty, do koła z rzadka drzewa, a borsuczych jam od dawna ani śladu, tylko o nich podanie.
Prawie razem nadjechali z zasapanem Wysockim, z którym jechał szwagier jego Łączewski. Gadania nie było dużo.
— Na szable?
— Na szable.
Zakasali poły, długonogi Wysocki osadził się na swych widłach mocno, Koniuszy dał znak i ścięli się.
Miał Wysocki za sobą długie ręce, wzrost nieco większy, a i dyabła za skórą, gdy Jacek zimno szedł, jakby do śniadania, ale wywijał się bardzo zręcznie. Kilka razy szable zabrzęczały, wtem Zadorski uderzył swoją Wysockiego w pięść i szabla mu z garści wyleciała.
W tejże samej chwili, nim się tamten opamiętał, Jacek przyskoczył, chwycił go w pół i niesłychana rzecz, podniósł go od ziemi tyle, ile było potrzeba, aby równowagę stracił i obalił go jak kłodę, sam nań lecąc i tuż kolanami na piersi nacisnąwszy, za gardło go dusić zaczął.
Wysockiemu i tchu zabrakło i twarz krwią nabiegła Przyjaciele głowy potracili, Łączewski nie uśpiał w pomoc, gdy pan Ksawery już chrypiał, jakby dogorywał.
— Puść go! — krzyknął szwagier.
— Nie puszczę bo jest w mej mocy — zawrzeszczał już rozpalony Jacek — nie puszczę a zaduszę, jeśli nie da słowa, że panny oprymować nie będzie.
Wywijał się z pod Zadorskiego Wysocki, ale rady dać nie mógł; popuścił mu nieco Jacek, powtarzając:
— Słowo daj!
Ksawery ostatkiem głosu — co miał czynić — odparł:
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/54
Ta strona została uwierzytelniona.