Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

Koniuszy, który był na mszy, spostrzegłszy go, szepnął Jackowi na ucho, wychodząc z kościoła:
— A no go masz! Widziałeś? Wysocki przyjechał.
— A mnie on co obchodzi! — odparł Jacek.
— Że on tu nie bez myśli przyjechał, tobym gardło dał — dokończył stary — a no da się to widzieć. Miej się na baczności.
Więcej daleko od Jacka na oku miał przybyłego Wysockiego, Koniuszy. Postrzegł, że do strażnika przylgnął naprzód, a miał też tu innych znajomych, do których należał starszy sekretarz księżnej Długoszewski. Ten Jacka nie znosił i nosem nań kręcił, z dawna się odgrażając, że go wyforuje. Poszło to ztąd naprzód, iż strażnik go lubił, więc z zazdrości, powtóre, iż dwa czy trzy razy w różnych kwestyach, Zadorski miał po sobie słuszność i przy swem się utrzymał.
Długoszewski wykrętny, przebiegły, nie patrzący środków byle do celu dojść był postrachem całego dworu, bo donosił po cichu, a trzymał się mocno, gdyż wiele wiedział.
Ospowaty, mały, z wąsikiem jak sznureczek pod nosem, burczący, obchodzący się ostro z podwładnymi, Długoszewski lubionym nie był. Żona jego i on postrachem byli ludzi, gdy księżna przyjeżdżała, bo oboje do niej chodzili z plotkami. Po obiedzie zaraz postrzegł Koniuszy, że Wysocki poszedł do dworku Sekretarza.
Radzi mu tam byli, bo go jako dziedzica wioski i obywatela estymowano. Jejmości samej nie było. Długoszewski na węgrzyna zaprosił. Po drugim czy trzecim kieliszku — odezwał się Wysocki.
— Co to wy tu za młokosa macie w kancelaryi, który mi się koło nosa przewija... a do Wólki jeździ, bodaj nie do Łowczanki!
— No, chyba ten Zadorski! — rzekł Długoszewski.
— Tak jest, Zadorski. — Cóż to za jeden? zkąd?
— Kat go wie? Przybłęda jakiś, ja go cierpieć nie mogę, bo zuchwały?
— Kto go tu wam dał?