— Strażnikowi bodaj w Białej go naraili, gdy potrzebował do przepisywania.
Spostrzegł pan sekretarz, że Wysocki podzielał jego usposobienia, i dołożył:
— Tylko co nie widać jak ja go ztąd wyforuję, bo mi śmierdzi!
Wysocki popił to winem...
— Z których-że to stron ten jegomość?
— Otóż to, że pytaj nie pytaj, to się nie dowiesz Ani swata, ani brata... Coś mi to nie do gustu...
— Ma sią do Łowczanki! — wtrącił Wysocki.
— Z tego to nie będzie nic — dołożył Długoszewski, ja mu tam stołka przystawię. Łowczy za nieznajomego przybłędę nie wyda.
— Nie powinienby, ale on bo z panną coś się zwąchał — dodał Wysocki.
— Panna śmiała i takie ma obejście się z ludźmi — rzekł sekretarz — ale żeby się z lada kim wdała, nie sądzę. A cóż z wami?
Na to pytanie stuknął lampką Wysocki o stół.
— Jam jej dał za wygranę — rzekł.
— O! o! — przerwał sekretarz.
— Jakem żyw, nie ona jedna w świecie.
Sekretarzowi, który i pozbyć się chciał Rejentównej i razem jej przysłużyć, przyszła na myśl Klaryssa. Nie była to, właściwie rzekłszy, partya dla Wysockiego, ale kilka tysięcy dukatów, które miała na pewno, więcej były warte, niż wioseczka pana Ksawerego.
Przysunął się do niego.
— E! gdyby panu Skarbnikowiczowi bardzo o młodość nie chodziło — począł cicho — zdałaby mu się Rejentówna nasza. Osoba, fiu! fiu! głowa ministeryalna! maniery, jak naszej księżnej, choć na królewskie pokoje! Wcale przystojna, a pod poduszką gotówka, kilka tysięcy dukatów. Co pan na to? Ja w tem, że byleś rękę wyciągnął, to ją weźmiesz.
Namyślił się Ksawery i zapytał:
— Jak mówicie? ile ich tysięcy...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/61
Ta strona została uwierzytelniona.