safianowemi, szabelkę jedną, którą Koniuszy rzezakiem przezywał, siodło na konia i kilimków parę.
Do wesela zaś, choćby najskromniej wystąpić przyszło, dużo więcej potrzebował, aby go nie wyśmiewano. O żadnym przepychu mowy być nie mogło, tylko o tem, co konieczne.
Gdy jednego dnia, powróciwszy od Łowczanki, zapadł w niezmierny smutek i aprehensją, a na łokciu się podparłszy medytował w swej izdebce, co ma począć; wszedł z pozdrowieniem chrześciańskiem Koniuszy.
— Co ty u kata tak się zafrasowujesz? — zawołał — To ostatnia rzecz! Wodę warzyć woda będzie, tak i z głupim smutkiem, z którego nie wybrnąć wzdychając. Ot! ja do ciebie przyszedłem z lekarstwem na frasunek.
To mówiąc siadł na twardem łóżeczku Zadorskiego.
— Powiem ci, że mam oto głupi kapitalik, z którym nie wiem co robić. Księżnie go nie dam, bo, najzacniejsza pani w świecie, ale swoje i cudze je i traci — ani bym się kiedy z tem zobaczył. Zawszem sobie myślał dać w młode, poczciwe ręce tych tam kilka tysięcy. Ja ci je na wesele pożyczę!
Spojrzał na Jacka, który słuchał, a uszom nie wierzył.
— Co panu takiego! — odparł — a gdzież u mnie ewikcja, na czuprynie! Chyba żartujesz ze mnie? jakżebym ja się ważył to wziąść, tę krwawicę waszą?
— Otóż masz! — zawołał Koniuszy. — Toż ty rozumniejszy odemnie! Niby ja nie wiem co robię! Ja właśnie szukam honoru nie ewikcji, sumienia a nie intabulacji i dla tego ci się z moim kapitalikiem napraszam.
— Panie Koniuszy — zawołał Jacek — nie kuś że nieszczęśliwego!
— A ty Jacuś starych rozumu nie ucz! Bierz co ci z dobrego serca daję. Suma nie tak wielka, trzy tysiące złotych talarami bitymi. Oddasz mi ratami,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.