Koniuszy tak się w niego wpatrywał, jakby mógł wejrzeniem odkryć tę prawdę, po którą tu przyszedł. Szukał w nim jawnych znamion tego chłopstwa, w którego odmienną krew wierzył wraz z innymi.
Bóg wie co mu się snuło po głowie. Nie wiedział jak począć i biedził się.
— Co pan każe? — pytał niespokojnie Jacek.
— Mów mi prawdę — odparł stary uroczyście. — Masz nie przyjaciół, doszli oni, tak mówią, że nie jesteś szlachcicem, żeś syn chłopa. Ojciec twój leśnikiem w dobrach Radziwiłłowskich.
Jacek słuchając pobladł naprzód, drgnął i — oczy sobie zakrył. Tego ruchu starczyło na odpowiedź. Szlachcic byłby się oburzył i krzyknął. Jacek stał milczący.
Był tak zabity tem słowem, że patrząc nań, Koniuszemu łzy się zakręciły w oczach.
— Kiedy już ludzie o tem gadają — dodał — nie masz tu co robić. Jutro może cię czekać niewola, kajdany i gorsza zemsta nad wyraz wszelki. Dopóki wolny jesteś, jedź, mówię ci, uciekaj, a pamiętaj — dodał z powagą — kłamstwem się na świecie nie idzie daleko.
— Panie Koniuszy — wykrzyknął Jacek — nie chcę mojej winy zrzucać na innych, co ją przez miłość dla mnie popełnili, ale przysięgam ci, jam nie winien! Cofnąć się nie mogłem już!
— Wszystko teraz rzuć; nie ma rady innej, jeszcze tej nocy uciekaj! Życie ocal — dodał stary.
— Czekaj pan — podchwycił Jacek — naprzód odbierz swoje pieniądze; nie wszystkie są, ale ja nic z sobą nie biorę, pojadę jak stoję.
Stary nic nie odpowiadając na to, i nie odrzucając zwrotu pieniędzy — rzekł tylko:
— Weź kilkanaście talarów na drogę.
Ze spuszczoną głową, jakby sam był winowajcą, smutny, nie czyniąc wyrzutów, nie mówiąc nic więcej, nie chcąc słuchać tłumaczeń, Drobisz zawrócił się do drzwi.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/81
Ta strona została uwierzytelniona.