Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zadora.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.

wet do siebie... Czekali jakby na światło tylko, aby się wziąć do roboty znowu, którą mrok przerwał.
Siedzący na krześle westchnął. Ksiądz podniósł głowę, popatrzył nań długo i rzekł głosem jakby nawykłym do sarkazmu.
— Cóż ty Jacku wzdychasz a wzdychasz? Czas by było rozum mieć! A no, prawda, że u nas, jeśli o co, to o niego trudno. Dowcip się znajdzie, odwaga zwłaszcza na krótko, cnota kiedy na gorąco ją trzeba dać — a zdrowego rozumu w życiu!! ze świecą szukać.
Chciał zaprzeczyć p. Jacek.
— Daj pokój nie oponuj! — rzekł duchowny — przeciw oczywistości nic nie pomoże. Gorączki nam z dawnych wieków zostało tyle, że rozum na pniu spaliła...
Rozśmiał się.
— Wiem czego ty wzdychasz — mówił dalej — do pantofla! do kobiety! Tak to wygodnie pod nim siedzieć. Spojrzyj że, pod nim wszyscy. Król że nie ma jednego oficjalnego, siedzi pod kilką, Jenerałowej, pani Krakowskiej, swoich siostrzenic, sióstr i przyjaciółek... W Senacie pod pantoflami wszyscy. Dla tego u nas bez kobiet się nic nie robi — i wszystko się robi po kobiecemu!
Uderzył ręką po poręczy sofy.
— Tak, moje dziecko! tak! i ty tęsknisz za szczęściem pantoflowem.
— Cóż mam robić! przyznam się ks. kanonikowi, że jeśli nie za pantoflem, to za kobietą z którą dawno zaręczony jestem, śmiertelnie tęsknię.
— Dawno? jak dawno? — zapytał kanonik.
— Ośm lat temu!
— Jezu miłosierny — rozśmiał się duchowny — i przez lat ośm zostałeś ty jej, ona tobie wierną! A toć do metryk koronnych zapisać!!
Jacek milczał.
— Ks. kanoniku — odezwał się dawszy pośmiać z siebie. Obiecaliście mi dawno być u ks. podkanclerzego pośrednikiem... Śmieliście się ze mnie, że mi się tak szlachectwa chce... Ja go dla siebie tak bar-