Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

W tem wszedł — Filipowicz i zbliżył się do niego na palcach...
— A cóż, oświadczyłeś się?
Rabsztyński milczał.
— Jakże?
Z miny już mógł odgadnąć że źle poszło.
— Czy może być? co? jak się zowie — od kosza dała.
— A tak!! zawołał wybuchając Maks i gwałtownie prostując się począł chodzić do salonie — a tak!
Ruch ten i głos Filipowicza (wszystko było ukartowane) wywołał dwie panie z gabinetu. Zobaczywszy ciocię, Maks się zbliżył do niej.
— My tu już nie mamy co robić — dostałem odprawę, zawołał.
Osłupieli wszyscy. Pani z Villamarinich ręce załamała.
— Czyż może być??
— Tak jest, z bólem i ironiją rzekł piękny Rabsztyński — no — tak — nie wiem przyczyny — nie rozumiem, ale odprawę mi dano.
Wśród milczenia powszechnego, Filipowicz przybrał heroiczną postawę, wystąpił na środku salonu, i rzekł z powagą, palcem na pierś własną wskazując.
— Kiedy tak — nie mam już co taić i nie mam co! jak się zowie! Winowajcą jestem — ja!
Zdumienie powszechne.
— Nikt inny — ja — ciągnął Filipowicz dalej. Tak! Jasnem mi jest teraz wszystko. Panna Tekla kocha się, a ja sam, oślepiony, zbyt ufny, prostoduszny, wprowadziłem do domu tego człowieka... który, odgrzany na mem łonie, dziś ciosem je takiem rani!!!