Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie wierzyłem oczom, acz je mam bystre... nie przypuszczałem takiej niewdzięczności.
— Ale któż? co? jak? zawołała sama pani. Pleciesz...
— Nie plotę... nie! jam winien... widziałem wejrzenia — spotykania, konszachty, posądzałem tę pomywaczkę, którąśmy z miłosierdzia przyjęli o pośrednictwo. Bystre miałem oko. Tak jest. Romans formalny egzystuje między panną Teklą, a Emilem Drażakiem.
Stał się rumot w salonie, jak gdy naprzykład żyrandol ze świecami spadnie z sufitu na ziemię. Pani z Villamarinich rzuciła się na kanapę, Baronowa na fotel, Maks zapłonął gniewem.
— To ja sam winienem! przerwał — ja, bom był tak głupi żem panu tego złoczyńcę, tego zdrajcę zaprezentował.
Filipowicz przyjął to wyznanie mimiką godną pierwszego artysty Burgu — głowę pochylił, ręce pochylił, oczy spuścił w ziemię, zdawał się mówić.
— Któż ci winien, żeś...
— Ale to się tak nie skończy — wyzwę i zabiję...
— Zlituj się... życie narażać! krzyknęła Boronowa... Maksiu! błagam cię...
Pani domu mdlała prawie.
— Panu Emilowi, dziś, natychmiast dam odprawę — dodał Filipowicz.
Zamilkli wszyscy pod tym ciosem, jedna gospodyni miała przytomności dosyć, by zapytać męża.
— Ale zkądże! jakże ty o tem wiesz, a jeśli wiedziałeś, dla czego nie mówiłeś wcześniej?
— Obser-wo-wa-łem! rzekł Filipowicz.