Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

Tekla zaczęła zrumieniona od pocałowania w ramię opiekuna, tłómacząc mu że dłużej tu pozostać nie może.
— Tak, kochana panno Teklo, ale cóż ja z nią zrobię? Sama nie możesz mieszkać, tem bardziej, że masz starającego się, któryby ci się naprzykrzał. Odepchnąć go nie miałabyś może siły, a przyjmować... na teraz nie masz prawa. Co się tyczy zamążpójścia...
Tekla mu w oczy spojrzała.
— Czy ono niemożliwe? odezwała się. W takim razie, kochany opiekunie, ja za nikogo innego nie pójdę. Będziemy czekali.
— Pan Emil ma parę tysięcy złotych pensyi, a gdyby — bo wszystko być może... panna Tekla nie wiele miała.
— W takim razie — oboje obchodzilibyśmy się małem — szepnęła pupila.
— Ale czybyś potrafiła.
— Tak mi się zdaje...
— Zresztą — zobaczemy! rzekł Mecenas — kilka dni musi się przewlec, nie łatwo jest obmyśleć pomieszczenie... a to odemnie nie zależy.
— Ale mi pan Mecenas obiecuje — przemówić za mną? nie prawdaż? Jabym tu zostać nie chciała, i jeszcze prośbę mam jedną. Dobra, uboga dziewczynka, przyjaciołka moja zagrożoną jest z mej przyczyny. Czem mam z nią się podzielę, aby nauki dokończyć mogła.
— To zrobimy — rzekł Mecenas — tak się spodziewam, a w ogóle postaramy się zrobić co tylko podobna, aby panna Tekla była swobodną i szczęśliwą.