Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

Tu już ich oczekiwano, herbata stała gotowa przykryta miseczką, którą sam administrator podniósł i podał filiżankę.
Sterczące papiery z kieszeni były przepowiednią jakiejść decyzyi stanowczej. Jakoż oświadczył Mecenas iż panna Tekla z żalem, jutro dom ich musi opuścić.
Stał się lament. Ściskano się w około serdecznie... ale, gdy Mecenas począł papierów dobywać, z jednej strony panna Tekla, z drugiej panna Eufrozyna pierzchnęły — bo rachunki nie znoszą dystrakcyi.
Jak przewidywać było można, Mecenas okazał się w chwili — sądu ostatecznego — bardzo przyzwoitym człowiekiem. Opłacał kwartał jeden tytułem gratyfikacyi — a oprócz tego różne drobne naddatki ofiarował. Pan Filipowicz, do którego, jak wiadomo, kasa nie należała, stał zdala, sama pani zagarnęła asygnaty i pokwitowała „z Villamarinich.“ W podpisie niknęła prawie Filipowicza. Przypomnienie tego tak powszedniego nazwiska, było jej nadzwyczaj przykre — ale administratora potrzebowała. To trudno — są w życiu konieczności smutne.
Po odebraniu pieniędzy wszyscy chórem zanucili pochwały charakteru, zdolności, cnót, przymiotów panny Tekli.
Pani z Villamarinich upewniała że nie będzie mogła przejść około pokoju, zajmowanego niegdyś przez jej wychowankę, nie uroniwszy łzy — Filipowicz unosił się nad jej muzykalnością, panna Eufrozyna nad kaligrafią... słowem... cudowna to była istota!