Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.

Żywaczyńska stała za krzesłami, przysłuchując się rozmowie ciekawie.
— Sobie — to prawda, winnam trochę, ale daleko więcej poczciwemu ojcu, który mi pozwolił się uczyć — gdy mu daleko byłam potrzebniejszą do usługi, niż...
— A ojciec pani żyje? pytał Borusławski.
— Dzięki Bogu, żyw i zdrów, mówiło dziewczę.
Otwartością swą, swobodą i śmiałością, Marysia mocno zajęła starego Mecenasa — on też choć brzydki i niemłody, bardzo jej się podobał, miał w sobie coś sympatycznego. Siedzieli przy sobie i bawili się wyśmienicie wieczór cały, a Żywaczyńska ciche na tem czyniła komentarze.
Nie przeciągnęła się jednak długo herbata, bo Mecenas czuł potrzebę uwolnienia od siebie i gościa i młodej gospodyni — pożegnał ją a Emil uznał też przyzwoitem nie bawiąc dłużej, wyjść z nim razem.
Dwie przyjaciołki zostawszy same, rzuciły się sobie w objęcia, a Tekla, wracajac do pierwszego usposobienia, rozpłakała się.
— Nigdym temu nie wierzyła, ażeby można płakać z radości — odezwała się Marysia — dziś dopiero przekonywam się że to możliwe i że wielkie szczęście ma też łzy swoje.
A po chwili — dodała:
— Czegoż ci braknie Tekluniu? masz wszystko czego tylko mogłaś zapragnąć — spełnia się to o czem marzyłaś — jesteś w progu szczęścia twojego z wybranym przez ciebie... czegóż płaczesz?