Filipowicz zaczął się śmiać głośno, kapelusz wdusił w piersi, głowę zarzucił na tył, nogę jedną podniósł do góry i kręcił się a zwijał nie mogąc wstrzymać od tego śmiechu konwulsyjnego.
— Pan Mecenas mi daruje! Jak Boga kocham! jak się zowie — to są tylko blichtry... to są finesy... to są zaćmienia, albo rzekłbym parawany osłaniające niby prawdę... aby panience nie dać odgadnąć jej przyszłości! Finesy! finesy! sposobią na nauczycielkę, a sprawiają jej suknie atłasowe, salopy aksamitne... zegarki złote i tym podobnie.
Borusławski ruszył ramionami.
— Jednem słowem — rzekł krótko — pannę Teklę odebrać będę zmuszony natychmiast jeśli najmniejsza wzmianka...
— Mecenasie — krzyknął i rzucając się i porywając go oburącz Filipowicz — tego nie uczynisz — tego nie zrobisz — dla żony mej, dla pensyi, dla mnie, nie! tego nie uczynisz! Nie zasłużyliśmy na to, nie mamy sobie nic do wyrzucenia... nic.
Palnął się mocno w piersi.
Nic! czyści jesteśmy! Serca rodzicielskie... opieka dniem i nocą nieuśpiona!! Nic! ale zakochaniu się zapobiedz? jak? jak się zowie, jak? zakochać się może przez okno, w kościele, na ulicy! wszędzie! Elektryczność wzroku, magnetyzm serca. W tem nie ma przecie nic przeciw najsurowszym wymaganiom obyczajności, bo panna ciągle jest konsygnowana...
— O niczem wiedzieć nie chcę! — odpowiedział Mecenas niecierpliwie — żegnam pana.
Filipowicz ściskał przestraszony...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.