Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/151

Ta strona została uwierzytelniona.

a Marysię poczęła najzabawniej draźnić Mecenasem... Co pobudzało do serdecznego śmiechu.
Najulubieńszym przedmiotem rozmowy dla niej był zawsze Mecenas ten, dla którego miała rodzaj czci poszanowania, wyrażającego się największym entuzyazmem. Zdawało się jej że tę część cały świat winien mu był oddawać.
— Panna Tekla go zna dawno, mówiła, ale tak go jednak znać nie może jak ja, co od dawnych lat dzień w dzień na niego patrzę. Co to za serce, a co to za głowa! I że to — proszę panien — (tu spojrzała na Marysię znacząco) żadna kobieta nie była tak szczęśliwą ażeby mu się podobała.
Marysia poczęła się śmiać przypominając sobie rudą peruczkę i zwiędłą twarz.
Czego się panna Maryanna śmieje? przerwała Żywaczyńska — jaki mi Bóg miły — kobieta którą by on wziął za żonę, byłaby najszczęśliwszy w świecie.
— Ależ stary... i nie myśli się żenić! zawołała Tekla.
— Jaki stary! jaki stary! może i pięćdziesięciu lat nie ma — a co pięćdziesiąt lat dla mężczyzny. Wcale przyjemny... a na perukę tę tam nie ma co zważać. Zresztą co znaczy wiek, gdzie takie serce złote... a złote! O nim nikt nie wie w świecie co on dobrego czyni. Jego nawet żebracy wszyscy tu znają i lgną do niego — a on im wszystkim dopomaga.
Może panny widziały przed Dominikanami tego okropnego dziada na czółenkach, bez nóg... No — ktoby to drugi, pozwalał takiemu dziadowi do siebie chodzić i czasem całemi godzinami z sobą ga-