Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

Mecenas aż się porwał aby ją za to w ręce pocałować, ale Marysia uciekła. Siadł poprawiając perukę.
— Gdyby człowiek nie był tak stary — rzekł — to, ot taka dzierlatka, szczebiotaniem by mu gotowa głowę zawrócić.
Żywaczyńska, przytomna temu epizodowi, była najszczęśliwszą. Nadzwyczaj jej to było na rękę do jej tajemnych planów, ożenienie Mecenasa.
Była najpewniejszą, że ubogiej Marysi i osamotnionemu prawnikowi zarówno szczęście przyniesie.
Błyskawicą schodził czas do wesela; zbliżały się dni jesienne. Emil wyświeżał swoje mieszkanie, Żywaczyńska ze szwaczkami i Marysią, kończyła skromną ale bardzo obfitą wyprawę. Mecenas przychodził się dowiadywać, nawet częściej niż było potrzeba.
Kilka razy maleńki prezencik przynosząc Tekli podobnym obdarzał Marysię. Osobliwszy stosunek zawiązał się między nim, a tą, jak nazywał, dzierlatką. Dziewczyna go zupełnie zawojowała i podbiła.
Ciągle się sam z siebie śmiejąc, bukieciki przynosił, czasem ręce całował, choć były duże i różowe. Żywaczyńska zaś z obu stron, jak mogła, ognia podkładała.
Jednego dnia, żartując z Marysią, odezwała się do niej.
— A panna byś poszła za niego?
Rzepczakówna z wesołej stała się nagle smutną, zamyśliła się, łzy jej wytrysły z powiek.
— Moja pani, rzekła, jak to się można pytać o takie rzeczy? Ja się kocham w kimś... za tego wyjść nie mogę... biedna sierota, wolałabym pójść za tego