Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.

Chciał odejść, gdy Marysia go za rekę chwyciła.
— Chodźno pan, rzekła — chcę przed panem odbyć spowiedź powszechną. Ani peruki, ani łysiny się nie lękam — byleś się pan mnie nie przestraszył. Któż wie?
To mówiąc wzięła podaną rękę i poszła do gabinetu. Po drodze Marysia śmiejąc się odezwała do Tekli, iż ma naradę prawną z Mecenasem.
Dziwna rzecz, konferencya ta trwała przeszło godzinę, Marysia wyszła zapłakana a niezmiernie wesoła, Mecenas wzruszony, blady i — jakby zawstydzony, prowadził ją pod rękę.
Zbliżył się do panny Tekli i szepnął:
— Nie śmiejcie się ze mnie, proszę — wskazał na Marysię, której białe ząbki widać było — nie śmiejcie się przez litość! Moja narzeczona... panna Maryanna Rzepczakówna...
I — drapnął.
Żywaczyńska, która, odmawiając zdrowaśki na intencyę swego swatowstwa, stała pono za drzwiami — wbiegła, plaskając w ręce, i wprost rzuciła się na Marysię, która — niewiadomo czy z radości, czy ze wzruszenia — mocno płakać zaczęła.
Wypadek ten — zupełnie niespodziany, wszystkim szyki pomieszał. Rzepczakówna, niby szczęśliwa, chodziła ciągle dziwnie poruszona — nie swoja, naprzemiany się trzpiocząc i pogrążając w myślach... Mecenas niby odmłodniał — zapominał się, przysiadał przy narzeczonej, nosił prezenta kosztowniejsze coraz, a strasznie niesmaczne, bo gustu nie miał, przed Żywaczyńską zaś desperował i wymawiał jej, że go do tego kroku doprowadziła.