namysłu i powziąwszy stałą determinacyą puścił się ku cukierni.
Zdala już dojrzał go stojący jakby na czatach młodzieniec, strojny, ładny, zręczny i paniczykowaty... i począł iść na spotkanie. Mógł mieć lat dwadzieścia i kilka. Strój dowodził zamożności, był bowiem aż do zbytku wykwintny i przesadnie bijący w oczy. Jaskrawa krawatka, wspaniała laska, breloki, fryzura... podwójna kamizelka i wyszywane buciki, oznaczać się zdawały zakochanie w sobie i zbytnią cześć dla własnych powabów.
Twarzyczkę miał wcale ładną ale nie męzką, pieszczoną, zbyt różową i delikatną... W czarnych oczach więcej było ognia, namiętności niż inteligencyi. Wargi też jakby niewieście, uśmiechnięte, wydatne, zmysłowe usposobienie i temperament zdradzały.
Gdy profesor go ujrzał, zaczął niemal biedz, a dopadłszy pochwycił za rękę i pociągnął z sobą na ławkę...
— No cóż! co? pytał młodzieniec.
— Ale czekajże pan, kochany Prezesowiczu — jak się zowie — odetchnę, zaraz.
Zdjął kapelusz i wachlować się nim zaczął.
Młodzieniec oka z niego nie spuszczał.
— O jedno, jak się zowie, proszę, błagam, zaklinam — odezwał się Filipowicz — o jedno. Proszę być spokojnym, bo kiedy my, moja żona, największa dyplomatka pod słońcem i ja — ja też — coś umiem, bierzemy interes w ręce nasze to dosyć...
— Ja nie wątpię, rzekł młodzieniec — ale...
— Żadnego, ale — jak się zowie — żadnego ale — przerwał profesor.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.