Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

Mogłoby się to wydawać niepodobnem do prawdy, gdyby nie było — prawdziwem.
Pani Emilowa i jej mąż nie czynili wcale tajemnicy z historyi biednego Wojciecha — rozeszła się ona z ust do ust po mieście i — jednego czasu — obiadowego, Filipowicz wpadł do domu tak poruszony, a do gabinetu pani z Villamarinich z takim trzaskiem nieprzyzwoitym, że słusznie oburzona niewiasta, powitała go piorunującem — A już!
— Otóż nie! nie! krzyknął Filipowicz — nie i nie — ale coś takiego dowiedziałem się — jak się zowie — że oszaleć!! no! oszaleć! sfiksować, zwaryować!
— Co ci jest! spokojnie odparła majestatyczna z Villamarinich.
— Wystaw sobie — no! panna Tekla, owa zaklęta księżniczka, cośmy to ją mieli za coś tak nadzwyczajnego... krwi wielkiej, pamiętasz, ty sama, admirowałaś zawsze jej arystokratyczne rączki i nóżki, dystynkcyę!!
Filipowicz uderzył się po biodrach.
— Wiesz, kto była panna Tekla? wiesz? wiesz?
— No — nie nudź że — mów...
— Córka żebraka Wojciecha, co bez nóg siedział pod Dominikanami.
Pani z Villamarinich zerwała się przerażona z fotelu... książka, którą czytała, spadła na ziemię.
Filipowicz ją zaraz podniósł.
Załamała białe dłonie.
— Nie może być!
— Tak jest — tak!... tak! się zowie. Powiedzieli mi to w cukierni.
— A! widzisz, byłeś w cukierni.