Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

jest utrzymywaną... Salopa z futrem — moja żona powiada — dwa tysiące złotych za nią dać — mało, a suknie — a bielizna... a pierścionki...
Począł się Filipowicz śmiać mocno.
— Miałeś pan nos — jak się zowie...
Młodzieniec zaczął się też śmiać, nos mu pochlebił — zapatrzył się w pień drzewa i rzekł:
Pan mu mówił — Rabsztyński?
— Mówiłem! a jakże — pochwycił rączo Filipowicz, uczyniło to na nim wrażenie — nie mogę inaczej powiedzieć — ale to Sfinks... z niego nic nie dobyć...
— Cóż w ogóle powiedział?
— W ogóle i w szczególe — mówi... referować będę — a nim się rzeczy wyświecą, wyjaśnią, wyklarują — nie chcę o tem słyszeć... Naturalnie że ja mu dla zaspokojenia zaręczyłem iż pan jej nie widujesz już wcale... (tu się rozśmiał klepiąc po kolanie młodzieńca). Przy mojej żonie, w obec świadków — to się nie liczy... w tem niema nic zdrożnego...
Młodzieniec dał dwa cygara profesorowi, który je nic nie mówiąc utopił w kieszeni...
— Potrzeba będzie w tych tygodniach zażyć — jak się zowie, szczególnych ostrożności — widzi pan panie Prezesowicz, myślę że szpiegować będą... Lękam się... niech się pan nie okazuje tak często...
Rabsztyński rozśmiał się...
— Ja też suponuję, szepnął, że ona jest książęcego rodu... Przypuszczam że zbocznej linii, że coś tego — że nazwiska mieć nie będzie, albo urwane jakieś, niekompletne... jak dawniej robiono z Ogińskich, Gińskich, z Sapiehów, Piechów i t. p... ale co się tyczy fortuny — ta pewna.