o tem głośno... zdając się mieć upodobanie w okazywaniu niezmiernej wyższości swojej. Poczciwy, skromny profesor nie obrażał się tem, zbyt wielbił tę żonę, jakiej nigdy w życiu podobnej się nie mógł spodziewać, zbyt był przejęty wielkością rodu Villamarinich, aby śmiał zostać rebelizantem. Całował w ręce i przepraszał — cieszył się wszystkiem i nie miał pretensyi najmniejszej, kiedykolwiek, w czemkolwiek mieć słuszność.
Zbliżając się do bramy domu, profesor starał się już poskromić rozdrażnienie w jakie go wprawiły, trzy jeden po drugiem pochłonięte kieliszki likworu. Wprawdzie był oswojony z napojami, i te nie działały nań zbyt porywczo, krzepiły go, nie odejmując mu władz umysłowych — jednakże pani Eliza miała dar nadzwyczajny rozpoznawania w nim cokolwiek podnieconych funkcyi żywotnych. Spojrzawszy nań ruszała ramionami i szeptała tylko dwa słowa, które on rozumiał.
— A już!
Często zaprzeczał śmiało.
— Ale nie.
Na co pani z Villamarinich tylko odpowiadała:
— Ja mówię.
Na to — Ja mówię, tonem stanowczym wyrzeczone — nie było repliki.
I teraz profesor ułożył swa postać, chustkę ściągnął z buntowniczej pozycyi, jakiej zwykła była przybierać, idąc węzłem pod ucho, kamizelkę gwałtownie wyrywającą się do góry zmusił do zajęcia właściwej roli i zakrycia szelek... wyprostował się, pogładził rzadkie bakenbardy, chustką otarł twarz, i kro-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.