kiem mierzonym wpadł na górę, gdzie już szmer i śmiechy panien zwiastowały, że lekcye były skończone i pora objadowa się zbliżała.
Jak w ulu brzęczało na górze... Minął jednak te pokoje Filipowicz i udał się wprost do pokoju żony.
Siedziała ona w oknie, wsparta na ręku jakby oczekując na niego, z uwagą mu się przypatrzyła, gdy ją zaczął witać pokornie — i szepnęła:
— A już...
— Ale nie — jak się zowie.
— Ja mówię.
Filipowicz umilkł i dodał tylko:
— Spotkałem Rabsztyńskiego, to znowu trudno nie ludzkim być.
— Cóżeś zrobił?
Sprawozdanie wymagało pewnego zastanowienia. Przyznając się do tego że nic lub tak jak nic nie zrobił, Filipowicz wiedział że zasłuży na epitet nieprzyjemny, mówić całkowitą prawdę nikt go nie mógł zmusić — postanowił, wedle swego wyrażenia, lawirować.
— Ja idąc do tego Borusławskiego, dobrze wiedziałem co mnie czeka — rzekł — kuty wyga — jak się zowie, tylko mu w oczy patrz... i zgaduj gdzie skoczy. Ale też zażyłem go z mańki... i — na swem postawiłem.
— Na czem?
— Że oto tego — objawiłem mu, jak się zowie, staranie się i miłość Rabsztyńskiego.
— A on na to...
— Ignorować chce... a naturalnie, jak się zowie, będzie referował wyżej!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.