— Ale tak — szczerze... serdecznie?
Tekla obejrzała się i strzepnęła pięknemi rączkami.
— Daj mi pokój, ja ani jego, ani żadnego nie chcę, póki nie będę wiedziała kto jestem... i co mnie czeka.
— Dla tego tylko go nie chcesz? — badała Marysia.
— I dla tego i że — że...
— Jemu z oczów głupio patrzy — naiwnie odezwała się Marysia.
— To prawda...
— Słyszałam nieraz — ciągnęła dalej Rzepczakówna, że to ma być bardzo wygodna rzecz pójść za człowieka głupiego... Może to być — ale zarazem bardzo smutna... Wolałabym kłócić się z rozumnym, niż kochać z... O! ty jesteś bardzo wytrawna i rozumna — ciągnęła po chwili — że nie dajesz poznać po sobie, co o nim myślisz... Co ci to szkodzi, że koło ciebie będą tańcować...
— Dosyć to nudne — szepnęła Tekla — czasem aż niecierpliwiące — ale ja mam dosyć mocy nad sobą, by nie zdradzić się... ziewam wewnątrz... a uśmiecham się.
Marysia się głośno rozśmiała.
— Przecież się to kiedyś skończy — dodała panna Tekla. — Przyznam ci się, moja Marysiu, że tej chwili co o mojej przyszłości zawyrokuje, oczekuję z najżywszą niecierpliwością. Okropna to rzecz tak od dzieciństwa chodzić w ciemnościach.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.