to nic — ale (tu zniżyła głos) jak Boga mojego kocham (obejrzała się) pannę Eufrozynę...
Wyszepnąwszy to usta sobie zatuliła i uciekła.
Wieczorami tych dni gdy pani z Villamarinich miewała gości — salonik jej oświecony trzema lampami, z których jedna miała bogate pokrycie z robionych kwiatów przedstawiał się tak ładnie... tak jakoś smakownie i elegancko — iż sama pani nawet w nim się lubowała.
Meble były aksamitne — o tem nawet mówić nie potrzebujemy, palisandrowe, przed kanapą dywan wyszyty na imieniny przez uczennice, jaskrawością barw nieustępował najświetniejszym wyrobom najpierwszych fabryk zagranicznych.
Na stoliku leżała obfitość albumów oprawnych wspaniale. Z fortepianu zdejmowano okrycie, które w dni powszednie chroniło go od chłodu, na konsolkach brązowanych stały statuetki Joanny d’Arc i Kochanowskiego, wprawdzie gipsowe, ale gips ze stearyną jest znakomitym wynalazkiem.
W te dnie uroczyste a raczej wieczory, małżonek-administrator przywdziewał frak, czesał bakenbardy, kładł biały krawat, a niekiedy nawet i białą kamizelkę... Koszulę nauczycielską, spyloną prochem z tablic... okrywał naówczas świetny przód fałszywy