Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

sołą. I teraz wbiegła uradowana, że ją wezwał na poufną rozmowę.
— Jakże mi się ma panna Tekla — spytał biorąc ją za obie ręce Mecenas — wyglądasz ślicznie...
— A! zdrowa jestem — i o ile dobrze gdzie być może, jest mi bardzo... dobrze...
Westchnęła.
— Cóż to westchnienie znaczy? mówił poważnie Borusławski, odprowadzając ją zwolna od drzwi salonu. Coś mi powiada Filipowicz, o jakimś panu, jakże się zowie! Rabsztyńskim...?
— A! śmiało podnosząc oczy odezwała się panna Tekla, cóż o nim mógł mówić pan Filipowicz?
— No — to się łatwo domyśleć — że się o pannę Teklę chce starać, że się w niej kocha... dał mi też po trosze do zrozumienia, że panna patrzy nań okiem dosyć łaskawem.
Zimno i spokojnie uśmiechnęła się zagadnięta, ruszając białemi ramionami.
— Ja wcale nie mam ochoty na niego patrzeć — odezwała się szczerze panna Tekła.
— A! to znowu co innego — mówił Mecenas, zmienia to nieco postać rzeczy... Ale, pozwolisz się spytać, czy — gdyby z innych względów partya się wydała stosowną, bo o zamążpójście dobre nie łatwo — a za mąż pójść przecie trzeba, żeby samą nie zostać na świecie — czy — w takim razie... wstrętu byś panna nie miała? Jakże?
Panna Tekla pomilczała nieco...
— Proszę pana Mecenasa — wstręt... rzekła spokojnie, nie mogę powiedzieć ażeby wzbudzał we mnie, ale sympatyi najmniejszej. Przyznam się opiekunowi,