że mi się wydaje... trochę dziecinnym, trochę płochym...
— A! a! odparł Mecenas — to dobrze wiedzieć. Lecz, między nami, kochana ponno Teklo — jeżeli innych wad nie ma, imię poczciwe, majątek dostateczny...
Panna Tekla spuściła oczy.
— Czyż to tak pilno wydać mnie? spytała.
— Nic a nic — uczynisz jak będziesz wolała, wówił Borusławski, ale jesteś sama — położenie smutne, króre w tej chwili zmienić się nie może... To siedzenie na pensyi — nie jest miłe... czas by już z niej wyjść — gdzież, dokąd i samej?
Łzy się zakręciły w oczach biednej sieroty.
— A! mój drogi panie, rzekła, czyżem ja na wieki skazana żyć w tem osamotnieniu i ciemności? Czuję nad sobą dobroczynną, opiekuńczą rękę, a ta nie chce; nie śmie czy nie może mi się dać ucałować i oblać łzami!! Maż tak na wieki być? A! toby było nad wszelki wyraz okropne, smutne, bolesne. Jabym nigdy nie mogła być szczęśliwą...
Schwyciła rękę Mecenasa i poczęła łzami ją oblewać, Borusławski starał się ją uspokoić.
— Wierz mi panno Teklo, rzekł, że to co się dzieje z tobą, jakkolwiek przykrem być ci może, dla twojego dobra się czyni... a gdy przyjdzie chwila w której — bez szkody dla niej, tajemnica, odsłonioną być będzie mogła, ani chwili dłużej ci co cię kochają — nie zostawią cię w tem smutnem położeniu...
To mówiąc ścisnął jej rękę... cały przejęty i smutny... Tekla ocierała łzy.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/61
Ta strona została uwierzytelniona.