Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

Żebrak pomimo tak dobitnej odprawy, nie przestawał wpatrując się dziwnie w pana Rabsztyńskiego, naprzykrzać mu się jękliwym głosem...
— Daj grosik.... paniczyku — nieszczęśliwemu kalece....
— Pójdźże ty mi precz! mówię ci! — wykrzyknął młodzian oburzony, i popchnąwszy bezwstydnego dziada, aż się pochylił — ciotkę i siebie ocalił od tego oblężenia łachmanów...
Na ulicy dopiero odetchnęli swobodniej.
— No, cóż ty mówisz? — odezwała się Ciocia.
— Ale ja — ja — się tylko dziwuję — odezwał się Maks — żeby nas posłali do takiego kościoła, gdzie nikogo nie ma przyzwoitego. Jeszcze to dobrze, że nas tu nikt nie widział... bo by sobie ludzie Bóg wie co pomyśleli.
Domawiał tych słów gdy śmieszek usłyszeli za sobą. Niezmiernie ciekawa pani z Villamarinich z mężem — wcisnęła się też była do Dominikanów i właśnie wyszła z kościoła.
— Moja Baronowo — zawołała — moja droga pani — czyście co dostrzegli?
— A! to kochana pani! Ale ani ja ani Maks... nic pobnego — nic a nic.
— Tak — ja... zupełnie nic.
— A pani? — spytała baronowa naczelniczkę pensyi.
Ta ruszyła w milczeniu ramionami.
— Wzrok może mam krótki, ale doprawdy...
— No to ja — jak się zowie, byłem szczęśliwszym, — rzekł zbliżając się głosem zniżonym i pełnym przejęcia pan Filipowicz. Tak jest! o! ja mam oko, nie chwaląc się, trafne i szczęśliwe.