zał się wcale przystojny, ale bardzo skromnej powierzchowności młodzieniec.
Była to jak wiemy niedziela; wedle starego obyczaju, nadchodzący ubrany widocznie staranniej niż we dni powszednie a pomimo to prawie ubogo, choć chędogo. Surducik dobrze zachowany, czysty, nowy, leżący nieźle, nie był pierwszej mody, reszta stroju nie raziła ani elegancyą przesadzoną ani zaniedbaniem. Było nawet dosyć smaku w tym ubiorze skromnym a starannym... Twarz miał, mimo młodości, bardzo poważną i zamyśloną, poznać a raczej domyśleć się w nim łatwo człowieka co nawykł sam o siebie się starać i troszczyć, za co zawczasu dojrzał nie mając czasu wyszumieć w młodości.
Twarz trochę bladą, jakby od pracy, pięknych zresztą rysów, ożywiało dwoje oczów ciemnych, z których pojęcie bystre patrzało. Około niewielkich ust igrało pół uśmiechu smutnego zarazem i ironicznego. Szedł zwolna, niedzielnym krokiem przechadzającego się i odpoczywającego. Pan Maks zdaleka go ujrzawszy, przybrał postawę raźną, pańską, imponującą, wziął się w bok, i począł puszczać dym z cygara w sposób wyzywający... Oczy zmrużył... głową potrząsał. Młodzieniec podszedłszy ku niemu, popatrzał nań, stanął i uśmiechnął się.
— Maks! ani chybi po śniadanku u Bouquerel’a...
— A, to ty, kochany Emilku! Jak się masz... słowo honoru, jakoś zdaleka nie poznałem.
— Toby i zblizka mogło się trafić, rzekł z uśmiechem spokojnym Emil... rzadko się widujemy, żyjemy w dwóch różnych sferach.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.