Maks się potwierdzająco uśmiechał, jakby mówił: Cóż na to poradzić — tak jest!
— Jakże się powodzi Emilowi? odezwał się protekcyonalnie.
— Nie skarżę się. Wiesz że w biurze ministerstwa... mam miejsce. Na początku to mi starczy — awansu prędkiego się nie spodziewam, z czasem i to przyjdzie. Głodu nie cierpię, do oszczędności nawykłem...
— Co? i zawsze piszesz ten dykcyonarz swój, rozśmiał się ruszając ramionami Maks. Jak Bo’a kocham... dykcyonarz!... cha! cha!
— Z ogromnym zapałem! zawołał Emil, i nie uwierzysz jak mnie to robi szczęśliwym.
— Jak Bo’a kocham! dykcyonarz robi go szczęśliwym! a to... I począł się śmiać. Emil patrząc nań śmiał się także.
Maks jednak po śniadaniu miał głos silniejszy, głębszy, i górował nad biuralistą, patrząc nań z góry...
— Panie Maksie — odezwał się gdy wesołość się nieco uśmierzyła — miałbym mój drogi prośbę do ciebie.
— A no!! aby nie o pieniądze — odezwał się Maks ręce kładąc do kieszeni, bom goły jak święty turecki.... a dziś niedziela i nikogo w domu, żeby pożyczyć...
— Wszakże pamiętasz ze szkół, odparł z wymówką Emil, że nigdy u nikogo nic nie pożyczałem.
— A to prawda — rzekł Maks — znowu wracając do śmiechu.
— Oto, wiesz co? Bywasz podobno na pensyi u Filipowiczowej.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/76
Ta strona została uwierzytelniona.