Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/83

Ta strona została uwierzytelniona.

żywniejsze części. Gotowano z nich wprawdzie buljony, lecz za drogo one kosztowały. Filipowicz uchwycił tę administracyjną potrzebę, aby pod jej pozorem dobiedz do Mecenasa.
Skłonił go do tego i pan Maks, który był bardzo zgryziony. Filipowicz więc puścił się szybkim krokiem wprost do kancelaryi. Lecz, nie wiodło się nieborakowi — minuty miał wyliczone, a w pokoju przed kancelaryą dwóch klijentów czekało, mających prawo poprzedzić go na posłuchanie. Ale — cóż miał czynić — siadł cierpliwie. Próba skaptowania dwuzłotówką wytartą starego sługi, zupełnie się nie powiodła.
Biło pół do dwunastej, gdy nareszcie wpuszczono go do pokoju z meblami czarnym włosieniem okrytemi. Borusławski w okularach siedział nad papierem, zobaczywszy go, wstał, przywitał, na zegar spojrzał, ale — co już było złym znakiem — zdawał się nie domyślać nawet, po co przyszedł profesor.
Filipowicz, zawsze porywczy, nie siadając nawet chwycił go za rękę.
— No cóż, co? Mecenasie, dobrodzieju, jak się zowie? Czekamy! palimy się — rozciekawieni jesteśmy... jaka też rezolucya?
Borusławski obie ręce zwolna począł podnosić, spodnia warga mu się wydęła, zrobił minę dziwną, czmychnął, i nie powiedział.
— Więc — jakże — tego — jak się zowie? Widzieli go w kościele? hę? zapytał profesor.
— Myślę że widzieli — rzekł Mecenas.
— I jakże się podobał, bo, jużcić, nie można powiedzieć... jak się zowie — tego...