Profesor wymownym ruchem dopełnił niedokończonego frazesu — a Mecenas powtórzył pierwszą swoją mimikę niezrozumiałą.
— Więc cóż?
— A — nic — nic — tak — niemam żadnej odpowiedzi — rzekł cicho Borusławski, jakoś widocznie zmieszany.
Filipowicz przyskoczył i gwałtownie pochwycił go za ręce obie.
— Na miłość Bożą! Mecenasie dobrodzieju — co to ma oznaczać?
— Ja — niewiem co to ma znaczyć! rzeki spokojnie Borusławski.
— Ale, przecież — znając osoby — czyli osobę — jak się zowie — zawołał profesor — pan musi domyślać się, wnioskować... dorozumiewać, apretendować?
— Nie wiem, istotnie nic — nie wiem — rzekł chłodno Mecenas.
— Przecież, panie Mecenasie, żywo bardzo począł profesor — czynię go samego sędzią... kazano się młodzieńcowi, gdyby na musztrę stawić na okaz do kościoła, poszedł, stał... — jak się zowie... tydzień niemal upływa... głucho...
Ciemno wszędzie, głucho wszędzie.
Co to będzie, co to będzie?
Ze swej cytaty Filipowicz uszczęśliwiony tak się zaczął śmiać głośno, że w kancelaryi widać uważało się za nadużycie — iż Borusławski aż na drzwi spojrzał niespokojny — to profesora od dalszego wybuchu wstrzymało i głos nawet zniżył, pytając: