— Więc mamy czekać cierpliwie? pytał żywo Filipowicz.
— Ja myślę — ja myślę! zakończył Borusłowski i postąpił ku drzwiom — co zniewoliło i gościa do wynoszenia się z pokoju. Zaczął szastać mocno nogami, kłaniać się, ściskać, i z zafrasowaną bardzo twarzą, wyleciał z kamienicy.
Jakim sposobem i zkąd mógł dowiedzieć się pan Maks Rabsztyński o bytności swojego przyjaciela u Mecenasa — trudno dobadać, dosyć ze znalazł się tuż na trotuarze i zdumionego powitał, rozbrajającem słowem na ucho...
— Śledzia i porteru!
Rozśmiał się administrator, ściskając go.
— Poczciwe, szlachetne serce... słowo honoru... Przy Miodowej, jak wiadomo, naprzeciw Sprawiedliwości, jest taka przyjemna dziurka, gdzie się zawsze znajdzie śniadanko skromne, napój orzeźwiający i arkusz czystej biły, do otarcia palców, a choćby i łez po przegraniu sprawy. Tu weszli.
Przed śledziem napili się wódki... wódka nigdy dla polskiego żołądka zbyteczną nie jest.
— No cóż? spytał Maks.
— Dyabli go wiedzą! zawołał profesor. To sfinks... ja mówię — to sfinks... to zamknięta — z pozwoleniem — bestya — ten Mecenas... (Tu głos zniżył). Zdaje się że chcą wprzódy nim coś powiedzą, o majątku dokładniej... jak się zowie... tego...
Podano śledzia, i profesor resztę zjadł z nim, ale Maks zrozumiał połowiczne wyrażenie, i przybrał postawę niemal draśniętego człowieka.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.