— A! niech sobie śledzą! rzekł, czego oni mogą wymagać — panie dobrodzieju? czego? (Poruszenie zaczynało czynić go wymownym). Majątek jak wół! odłużony! To właśnie czego potrzeba! Płacę długi, bodaj i posagi siostrom, intabuluję się z posagiem panny Tekli — i są spokojni! Prawda? Czego mogą lepszego wymagać? hę?
Rozumowanie było tak przekonywające, jasne i dobitne, że Filipowicz, pierwszą szklankę porteru wypiwszy, uścisnął go i zawołał:
— Jasne jak słońce! słowo daję! jasne jak... co się zowię... i tego...
— Hm! mruknął z głębokiem przekonaniem Filipowicz.
Byłby może co powiedział profesor, ale w tejże chwili zbliżył się skromny młodzian, pan Emil, i szepnął na ucho Maksowi.
— Bądź łaskaw mnie zaprezentować panu profesorowi Filipowiczowi.
Odmówić nie mógł Rabsztyński.
— Mojego szkolnego kolegę — i przyjaciela, pana Emila Drażaka — mam honor.
— Bardzo mi przyjemnie! rzekł profesor.
— Od dawna życzyłem sobie mieć szczęście zbliżenia się do pana profesora — odezwał się Emil, chwytam tę zręczność.
— A bardzo! jak się zowie! odparł rozczulony Filipowicz — bardzo — tego.
— Ale — prawdę rzekłszy — nie rozumiał dobrze, na coby temu panu zdała się jego znajomość i myślał może o tem, kiedy Emil podchwycił.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/87
Ta strona została uwierzytelniona.