Profesor westchnął tym despotyzmem przygnębiony.
— Jak można tyle czasu strawić u rzeźnika?
Filipowicza twarz przybrała wyraz dyplomatyczny.
— Byłem u Mecenasa! rzekł śmiało zatarłszy włosy.
I stanął wyzywająco, ręce włożywszy pod poły.
Pani z Villamarinich stała chwilę niema. Cóż on mówi? co mówi?
— Hm! ba! żeby on gadał — odezwał się Filipowicz. To Metternich! to Macchiavel! Nie mówi nic — a ostatecznie, wiesz duszko, co mi powiedział? Ipsima verba.
— Co co? cóż to znaczy! przerwała pani brwi ściągając.
— Po łacinie — jego właściuteńkie słowa. Czy państwu pilno pozbyć się panny Tekli?
Pani zmilczała długo.
— A no, tak! ma słuszność — między nami mówiąc — dodał profesor cicho. Bierze się jakie tysiąc złotych więcej od niej niż od innych... a prezenta... Maks wielkiej rzeczy nie da, a Baronowa też.. więc po cóż się dla nich sakryfikować?
Gospodyni milczała długo... nie raczyła odpowiadać.
— A zdaje się — dokończył profesor, że oni przeciągają odpowiedź, chcąc stan majątku pana Rabsztyńskiego na czysto mieć... Ma długi... e! ma długi! dodał zbliżając się do żony — ale tłómaczył mi bardzo jasno, że nie może być nic szczęśliwszego nad to...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/89
Ta strona została uwierzytelniona.